Gołąbki po chińsku
Pewnie myślicie, że napiszę o (polskich) gołąbkach robionych na chiński sposób, albo o czymś co przypomina polskie gołąbki jakie wszyscy znamy: kapusta (której tu dużo używają), ryż (no ba!) i trochę mielonego mięsa. Pewnie, że chciałbym o tym napisać, ale nie tym razem.
Ostrzeżenie: osoby o słabym żołądku lub kochające zwierzęta mogą przestać czytać!
Wchodząc do chińskiej restauracji możemy być łatwo wprawieni w zdumienie – nie tylko, gdy nie potrafimy przeczytać menu, albo gdy już je przeczytamy i tak dalej nie wiemy „z czym to się je”. Jednak gorzej, jeśli zaskoczenie przyjdzie po zjedzeniu. Tak też się stało ze mną.
Siedząc przy stole w dość ekskluzywnej restauracji, do której zostaliśmy zaproszeni przez ‚nowego znajomego’, na obracanym stole do wyboru była jak zwykle masa różnych dań. W Chinach zazwyczaj siedzi się przy wielkim okrągłym stole z obracanym środkiem, na którym znajdują się wszystkie dania. Każdy może sobie obrócić i wybrać co lubi.
Ponieważ chciałbym spróbować jak najwięcej specjałów, postanowiłem brać wszystkiego po trochu. Na jednym z talerzy leżało coś na kształt pieczonych/smażonych skrzydełek kurczaka. Właściwie wyglądało na bardziej smolone niż smażone, ale mniejsza o to. Sięgnąłem. Próbuję. Na zimno, ale bardzo smaczne. Lekko czosnkowy smak, delikatnie kwaśne. Jednak jak na mięso z kurczaka miało zupełnie smak. Myślę: może kaczka. Kostki obgryzłem, odłożyłem na stole i dalej w gąszcz dań.
Po kilkunastu minutach, siedząca obok mnie Chinka pyta co mi smakowało. Ja do niej, że bardzo ciekawy smak miało to drobiowe mięso… No i tu jest pies pogrzebany… Żaden drób… 鸽子! /gēzi/ – rzuca w odpowiedzi. – Czyli? – ciągnę ją za język. Nie znała angielskiego odpowiednika. Mówi: – To kawałki ptaka. – Jakiego ptaka – dopytuję się i wyciągam z kieszeni telefon. Włączam słownik i proszę ją o napisanie. Słownik wyrzuca: „Gołąb”. Ze zdziwieniem dopytuję czy to aby na pewno ten ptak. Niestety potwierdza to i wskazuje palcem na leżące na brzegu talerza główki gołębia. Wtedy przez mój kręgosłup przeszły dwa impulsy: jeden do mózgu (jakim prawem wcześniej nie zauważyłem tych główek), drugi do żołądka (co tu robić… za dobre żeby zwrócić, zbyt niespodziewane żeby przyjąć bez reakcji ;))
Potem przez kilka dni na samą myśl o tym, że zjadłem gołębia pokoju czułem dziwną reakcję w żołądku. Zjadłem jednego z tych, które straszę i przed którymi chylę głowę, kiedy przelatują bardzo nisko na Placu Litewskim. Jeden nich właśnie wylądował w moim żołądku.
Podczas ostatnich zakupów w większym supermarkecie (w którym byłem już kilka razy), dostrzegłem znak „活禽 | Live poultry” – żywe mięso drobiowe (choć w tym kontekście wolałbym tłumaczenie „Live fowl” czyli żywe ptactwo) Drób jak drób. Żywe jak żywe. Tylko wśród czekających na swojego kupca kur, były także gołąbki, które powinny dostarczać listy albo s**ć na ludzi, a nie lądować na talerzu.
Tak swoją drogą, bardzo ciekawym rozwiązaniem jest sprzedaż żywego drobiu lub ryb w supermarketach i na targach. Żywego o tyle o ile – do kasy żywy on nie dojdzie. Podobnie robi się w niektórych restauracjach. Po wyborze kurczaka lub ryby, ekspedient/ka sięga za tasak i dokonuje wszystkiego co u nas dzieje się w zakładach przetwórstwa mięsnego. Czasem dla przyspieszenia sprzedaży do akwarium trafia ryba pozbawiona łuski, ale jeszcze żywa.
Także po tej wyprawie nie tylko zastanawiam się co mogłem już zjeść, ale czekam na kolejne niespodzianki 😛 A Wy co takiego jedliście co wprawiło Was w zdziwienie, zachwyt lub niesmak, albo wszystko jednocześnie?
Najnowsze komentarze